środa, 23 maja 2012

I'm obsessed with the mess that's America.


Marina Diamandis ukradła moje serce w ubiegłym roku. Po kilku miesiącach udało się mi zapoznać z jej family jewels. Po kilkunastokrotnym przesłuchaniu płyty byłam bardzo szczęśliwa bo to był pop, który porwał moje serce, ale nie pop prosto z rozgłośni radiowej, tylko pop z wysokiej półki. Minęło trochę czasu, Marina nie gościła już tak często w moim odtwarzaczu i nadszedł czas oczekiwania na drugą płytę, czekałam, czekałam, w międzyczasie natknęłam się na genialny cover perfect stranger, po czym do internetu zaczęły napływać nowe dema Mariny, które niestety przyprawiały mnie o lekki niesmak. Minęło kilka miesięcy, felerne (jak dla mnie) dema odeszły w zapomnienie i pojawiło się cudowne akustyczne EP jako przedsmak nowej płyty. Piosenek z EP słucha się wybornie, a Marina na nagraniach video wygląda do schrupania. I nadszedł dzień premiery drugiej płyty electra heart. Płyta nie jest zła, ale to nie jest ta czarnowłosa Marina, którą pokochałam. Zdecydowanie nie moje klimaty, za dużo elektroniki, zbyt radiowe te utwory. Jeśli całe LP byłoby utrzymane w klimacie bubblegum bitch to zdecydowanie bardziej to wydawnictwo było przeze mnie lubiane.  Przykre jest, że słuchając tej płyty ma się obraz lady gagi przed oczami. Najlepszym podsumowaniem nowej płyty jest zdanie: mało Mariny w Marinie, a cóż szkoda bo zapowiadało się tak dobrze. Najwyraźniej Marina ze zmianą koloru włosów na blond straciła swoją iskrę. Co ciekawe najlepsza według mnie wypuszczona przedpremierowo piosenka na płycie się nie znalazła.